Matcha – od ceremonii do zielonych pierniczków

Matcha to herbata używana w tzw. ceremonii herbacianej. Piszę „tzw.” ponieważ w języku japońskim nie używa się tu nigdy słowa „ceremonia”. Japończycy mówią o „drodze herbaty” (chado lub sado) albo po prostu o „wrzątku na herbatę” (chanoyu). Dla tych, którzy „wstąpili na drogę herbaty” to rzeczywiście droga… samodoskonalenia, nauki szacunku i pokory wobec świata, wyciszenia, skupienia na tym co tu i teraz, na niepowtarzalności i wyjątkowości każdej chwili…
Dla patrzącego na herbaciane spotkania gaijina to jednak często nic innego jak „napuszony” rytuał – wystudiowane ruchy, wyreżyserowane do najmniejszych szczegółów wydarzenie, którego celem wydaje się prozaiczne zaparzenie kilku czarek herbaty. Stąd pewnie ta pretensjonalna „ceremonia”. Wszystkie przedmioty używane na spotkaniu herbacianym mają swoje znaczenie i symbolikę, wszystkie gesty i słowa są z góry ustalone… a jednak jest w tym jakaś magia…
Kiedy mieszkałam w Japonii raz w tygodniu chodziłam do znajomej na herbaciane spotkania i z kilkoma innymi cudzoziemkami próbowałyśmy nauczyć się parzenia herbaty zgodnie z obowiązującymi zasadami. Każde spotkanie kończyło się oczywiście czarką doskonałej matcha w towarzystwie słodkiego ciasteczka wagashi. Usiedziane na klęczkach nogi bolały przez kilka pierwszych tygodni, potem się przyzwyczaiłam 🙂
Niewiele pozostało mi z praktycznych umiejętności po tych spotkaniach. Zrozumiałam jednak ten szczególny „klimat” drogi herbaty i sens, jaki nadaje ona życiu jej adeptów. Szanuję i podziwiam tych, którzy potrafią tak bardzo skupić się na tej wyjątkowej dziedzinie sztuki, bo tak chyba należy to traktować.
Żeby poczuć chociaż namiastkę atmosfery herbacianego spotkania nie wystarczy poczytać, obejrzeć zdjęcia czy film. Trzeba to przeżyć i doświadczyć, potrzymać w dłoniach jedyny w sowim rodzaju matchawan i skosztować rozpływającej się w ustach, szmaragdowej i smakowicie goryczkowej herbaty z pianką. Wszystkim, dla których Japonia jest zbyt daleko by tam dotrzeć, polecam spotkania tu w Polsce, organizowane przez stowarzyszenia drogi herbaty. Znane mi są dwa oddziały – warszawski (sunshinkai) i krakowski (senshinkai). Warszawski oddział ma swoją stronę internetową: www.sunshinkai.org.pl.

Ale tak naprawdę nie o drodze herbaty chciałam dziś pisać, tylko o fenomenalnej herbacie matcha samej w sobie. Jest to dziś produkt masowej konsumpcji, a patrzący w przyszłość i pomysłowi Japończycy wykorzystują ten doskonały herbaciany proszek na tysiące sposobów. W każdej prawie kawiarni możemy zamówić dziś matcha au lait – seledynowy napój na ciepło lub na zimno z apetyczną delikatną pianką. Herbaciane ciasteczka i pierniczki, matcha aisu (lody z matchą), zielone czekoladki, piękne seledynowe biszkopty, serniki, kremy, sosy, posypki do ryżu. Matcha w swoich wszystkich kulinarnych wcieleniach zachwyca świeżym kolorem i doskonałym smakiem harmonijnie balansującym zwłaszcza słodkie dodatki.
Przepisów na napoje, desery i potrawy z herbatą matcha jest bez liku, ostatnio znalazłam je nawet w polskim necie. Zachęcam do eksperymentów, bo matcha jest pyszna, zdrowa i tak cudownie wiosenna….
W Nagomi matcha pojawi się w pierwszych dniach kwietnia. Świeżutka, wyhodowana, zmielona i oryginalnie zapakowana w eleganckie puszki na plantacji w Hoshino, w okolicach mojej ukochanej Fukuoki.

Sakura, hanami i przemijanie w najpiękniejszym stylu…

Kwitnienie wiśni i związane z tym ogólnonarodowe szaleństwo to „oczywista oczywistość” dla wszystkich, którzy cokolwiek słyszeli o Japonii. Od połowy lutego do mniej więcej połowy maja w każdych prawie wiadomościach zobaczycie jak z południa na północ przesuwa się „fala” kwitnących kwiatów sakury a wraz z nią niewyobrażalny, jedyny w swoim rodzaju klimat radości, święta i ogólnego podekscytowania, jakiego dostarczają Japończykom miliony wiśniowych drzewek i miliardy bladoróżowych kwiatków, które pojawiają się na chwilę, by zniknąć po kilku dniach od powiewu silniejszego wiatru czy opadów wiosennego deszczu. Hanami to „oglądanie kwiatów wiśni”. Obecnie przybiera ono zwykle charakter mocno zakrapianej alkoholem imprezy w parku, na skwerze, nad rzeką, wszędzie tam, gdzie sakurowe drzewka dają powody by się spotkać, zjeść specjalnie przygotowane na tę okazję potrawy, „wyluzować” przy kilku puszkach piwa lub butelkach sake a potem nawet zasnąć pod ukwieconym drzewkiem aż do rana… Miałam to szczęście być w Japonii na trzech kwitnieniach wiśni, w różnych miejscach, w różnym czasie, w różnych okolicznościach towarzyskich… zawsze tak samo dawałam się ponieść tej szczególnej atmosferze i tak jak setki ludzi wokół mnie robiłam setki zdjęć tych samych kwiatków :), piłam śliwkowe wino, jadłam kolejne smakołyki i wylegiwałam się na glebie pod tym lub innym drzewem…Malkontent powie, że to kicz, albo komercja, albo może mało wyrafinowane igrzyska dla tłumów… A ja sobie myślę, że to dla Japończyków z jednej strony „5 minut”, w których można sobie pozwolić na więcej niż zwykle, z drugiej, melancholijne „5 minut” łapania tego co „tu i teraz”, co za chwilę przeminie… na co trzeba będzie czekać kolejny długi rok… Mama mojej japońskiej koleżanki zastanawia się co roku ile jeszcze hanami przyjdzie jej w życiu przeżyć… ponieważ jest na emeryturze wybiera się czasem z koleżankami na wycieczki „tropem sakurowej fali” odwiedzając kolejno miejsca, w których właśnie zakwitły wiśnie… nie wiem, czy potrafiłam dobrze to ubrać w słowa, ale to jest dla mnie to słynne japońskie „wabi sabi” – ulotne piękno rzeczy zwykłych, codziennych i niedoskonałych. Ta ulotność mnie urzeka, trochę zasmuca, bo przypomina o przemijaniu, ale jednocześnie uczy cieszyć się tym co tu i teraz, tą chwilą, która trwa i już nie wróci… Wszystkim życzę takich wrażeń i bardzo szczególnych emocji, których możemy doświadczyć zwracając więcej uwagi na to co wokół nas… choć za oknem śnieg i zimno, u nas też w końcu zakwitną jabłonie 🙂

Walentynki w Japonii – czekoladowe obowiązki

Walentynkowe czekoladki - jedne z tysięcy, którymi zasypane są teraz wszystkie sklepy w Japonii :)

Walentynkowe czekoladki - jedne z tysięcy, którymi zasypane są teraz wszystkie sklepy w Japonii 🙂

Walentynki w Japonii, to tak jak wiele innych „nowoczesnych” świąt, z naszego kulturowego punktu widzenia, zwyczaj trochę „wykrzywiony”. Otóż 14 lutego to dzień „czekoladowy”, ale nie wyobrażajcie sobie, że mężczyźni kupują swoim ukochanym czekoladki. Nic bardziej mylnego. Czekoladki kupują i wręczają kobiety. Wcale niekoniecznie ukochanym, innym facetom po prostu, tym, wobec których mają pewne „zobowiązania” zwane po japońsku „giri”. Stąd tzw. „giri choko” – czyli w wolnym tłumaczeniu „obowiązkowe czekoladki”. Na temat „giri” oraz o innych rozmaitych zobowiązaniach, zależnościach i „długach do spłacenia” w japońskim społeczeństwie, można napisać długą rozprawę naukową. Przy okazji Walentynek warto wspomnieć, że tak jak inne nowe zwyczaje, ten też Japończycy w jedyny w swoim rodzaju sposób doskonale wpletli w kulturowy i społeczny kontekst. Giri choko wręczane są zatem przez Japonki kolegom w pracy lub w szkole, szefom i innym mężczyznom, wobec których istnieje jakieś „zobowiązanie” natury społecznej. Zapomnijcie więc o romantycznych spotkaniach, bukietach róż i seksownej bieliźnie – Walentynki w Japonii to tony czekoladek, czasem opatrzonych napisem „kansha” czyli wdzięczność. Fakt, czy ta wdzięczność jest szczera, czy też podyktowana jedynie powszechnie uznanym zobowiązaniem „giri” nie ma najmniejszego znaczenia. Ważne, żeby wszystkie osoby, wobec których mamy „giri” otrzymały czekoladki stosownie do swojej „rangi”, niuanse takie jak wielkość prezentu, sposób opakowania itp. wcale nie są takie błahe i z pewnością nie umkną uwadze współpracowników. Trzeba pamiętać, że w Japonii harmonijne funkcjonowanie w grupie to sprawa bardzo istotna, dlatego do spełniania oczekiwań innych przykłada się ogromną wagę. Inna sprawa to wzajemność, która pojawia się we wszystkich naszych relacjach z innymi, a każda „przysługa”, której doświadcza dobrze wychowany Japończyk pozostaje jego „długiem do spłacenia” wobec tej drugiej osoby. Stąd każda okazja do wyrażenia wdzięczności i spłacenia przynajmniej części długu jest skrupulatnie wykorzystywana.
Zupełnie niechcący mój Walentynkowy post stał się mniej lub bardziej udanym wywodem o społecznych relacjach w Japonii 🙂 Ten temat zawsze mnie fascynował, a jedna z pierwszych i podstawowych lektur, które przeczytałam o japońskim społeczeństwie to „Chryzantema i miecz” – napisana tuż po wojnie praca antropolog Ruth Benedict. Wiele zawartych w tej książce tez nie straciło na swojej aktualności, dlatego polecam wszystkim, którzy chcieliby przeczytać trochę więcej i poważniej o giri i innych skomplikowanych powiązaniach społecznych w japońskiej kulturze.
Dodam tylko na koniec, że Japonia oczywiście ciągle się zmienia, a wspomniane wyżej „giri choko” są obecnie uzupełniane tzw. „honmei choko” – wyrażającymi „prawdziwe uczucie” dla ukochanej osoby, lub „tomo choko” – czekoladowymi upominkami dla przyjaciół, niezależnie od płci.

Pożegnanie starego roku

Japończycy są w ostatnich dniach starego roku co najmniej tak bardzo zabiegani jak my przed Bożym Narodzeniem. Przygotowania do pożegnania starego i powitania nowego roku zajmują sporo czasu, bo trzeba przyrządzić (lub kupić) specjalne na tę okazję potrawy, udekorować mieszkanie i odbyć wiele okolicznościowych spotkań z przyjaciółmi, znajomymi i współpracownikami.

Na początek kilka słów o mochitsuki czyli tradycyjnym zwyczaju „ubijania” ryżowych ciastek mochi w dobrym towarzystwie 🙂
Mochi to ciastka z ryżu o klejącej i ciągnącej się konsystencji, często wypełnione nadzieniem ze słodkiej pasty fasolowej. Zwykle kiedy częstuję nimi moich polskich znajomych przyrównują je do „surowego ciasta” (chyba ze względu na tę właśnie specyficzną konsystencję), ja bardzo je lubię i zawsze po przyjeździe do Japonii są to jedne z moich pierwszych jedzeniowych zakupów 🙂
Mochi można kupić w każdym praktycznie supermarkecie, ale pod koniec roku wielu Japończyków przyrządza te smakołyki własnoręcznie, w gronie znajomych lub rodziny. W kamiennej misie wielkim drewnianym ubijakiem wyrabiane jest ciasto z gotowanego ryżu (specjalny gatunek przeznaczony do wyrobu mochi).
Kiedy mieszkałam w Japonii, przyjaciele zaprosili mnie na wieś, gdzie zebrała się cała trzypokoleniowa rodzina właśnie na mochitsuki. Wszystko odbywało się przed domem, wokół misy stało kilka osób z drewnianymi ubijakami i każdy po kolei uderzał kulę ryżowego ciasta, które seniorka rodu (babcia po prostu) przekładała na drugą stronę po każdym uderzeniu. Potem z wyrobionego cista wszyscy lepili ryżowe kulki, żeby wieczorem zajadać się nimi z całą rodziną. Przypominało mi to przyrządzanie świątecznych pierników na choinkę, które ma miejsce jeszcze w niektórych polskich rodzinach. W małej wiosce na Kyushu, w chłodny grudniowy dzień czułam ciepło rodzinnego domu, który dla mnie, obcego przybysza z drugiego końca świata, otworzył szeroko i życzliwie swoje drzwi.
W kolejnym mochitsuki miałam okazję uczestniczyć ze współpracownikami japońskiej instytucji, w której pracowałam przez kilka lat, ale klimat był już zupełnie inny… chociaż mochi tak samo pyszniutkie 🙂
Mochi uzupełnia się różnymi dodatkami – np. zabarwia się na piękny zielony kolor dodając sproszkowane liście rośliny zwanej yomogi (po polsku nazywa się podobno bylica) lub obsypuje złocistym sojowym proszkiem kinako o charakterystycznym aromacie przypominającym orzeszki ziemne. Można mochi podsmażać na grillu lub patelni, owijać kawałkiem wodorostów nori i jeść „na słono” maczając w sosie sojowym. Zamiast pasty z czerwonej fasoli można mochi nadziewać truskawkami… sposobów jest mnóstwo, ja jestem fanką zwłaszcza wersji „na słono”, a kilkoma ryżowymi kulkami można nasycić się jak porządnym obiadem.

Na pożegnanie starego roku Japończycy organizują także tzw. bonenkai co w tłumaczeniu dosłownym oznacza „spotkanie dla zapomnienia roku”, które zwykle jest wspólnym wyjściem do restauracji albo pubu ze znajomymi lub współpracownikami. W styczniu podobne imprezy będą nazywane „shinnennkai” a więc „spotkania w nowym roku” – tak, tak, zmiana daty to sprawa ważna i dobra okazja do kolejnych imprez.

Warto wspomnieć jeszcze o toshikoshi-soba – zupie z makaronem gryczanym soba, która w japońskich domach je się w ostatni dzień roku. Danie to, chociaż bardzo proste, fastfoodowe można powiedzieć, ma tradycyjnie swoją symbolikę i znaczenie. Makaron soba to długie nitki, przez co symbolizuje długie życie, jest miękki i łatwo się go gryzie, co oznacza, że pomaga zapomnieć o trudnościach mijającego roku (można je „pogryźć i wyrzucić”). Soba ma też zapewnić pomyślność i dobrą sytuację finansową w nadchodzącym roku. Jedna zupa, a tyle możliwości… 😉

Na tym zakończę moje staro-roczne opowieści, wszystkim życzę udanego Sylwestra a w Nowym Roku tylko dobrych zdarzeń.

Ciasto z truskawkami i święto miłości


„Kobieta jest jak ciasto bożonarodzeniowe – po 24-tym już przeterminowane” – takie szowinistyczne powiedzenie usłyszałam kiedyś od pewnego pana w średnim wieku (w Japonii oczywiście). Miałam wówczas 25 lat, kilka bardzo mało poważnych związków za sobą i żadnych widoków na męża 🙂 Poza tym bardzo dobrze się bawiłam 🙂
Ale nie szowinizmie chciałam napisać tylko o tym ciastku bożonarodzeniowym, ponieważ od tej pory zawsze w okresie przedświątecznym przypomina mi się powyższe stwierdzenie, i zawsze tak samo mnie rozbawia 🙂

Otóż Proszę Państwa Japończycy wypracowali sobie swoje własne bożonarodzeniowe zwyczaje, bo jak wiadomo tradycja ta jest im z obca w sensie historycznym. Jednak w czasach masowej konsumpcji każda moda nakręca koniunkturę, więc warto ją podtrzymywać i coraz bardziej „podkręcać”. I tak właśnie Boże Narodzenie w Japonii to przede wszystkim…. CIASTO Z TRUSKAWKAMI. Specjalnie wyhodowane w szklarniach na tę okazję – soczysto-czerwone truskawki w środku zimy zdobią ciasta – dzieła sztuki. Bo skoro Japończycy już się za coś zabiorą to zrobią z tego cudo, dodadzą swoje wrodzone poczucie estetyki, precyzję wykonania, sporo inwencji twórczej… i jest! Wygrzebałam w japońskich sklepach online parę ciastek na tegoroczne święta – dla mnie rewelacja, aż szkoda kroić na kawałki…
Boże Narodzenie – miliony choinkowych lampek, apetyczne ciastka, czerwone truskawki… robi się romantycznie, więc okazja do randkowo – miłosnych spotkań jest idealna. Także mamy święto miłości, trochę tylko w innym aspekcie niż nasze rodzinne tradycyjne zgromadzenia. Ale blask świec, pyszności na stole, życzliwe spojrzenia… klimat podobny…
Jak więc widzicie różnice kulturowe wcale nie są takie ogromne 🙂
O love hotelach obleganych w tym czasie napiszę przy innej okazji 😉

Kobori Enshu – człowiek renesansu w feudalnej Japonii

Dlaczego o nim? Bo dziś mi przyszło do głowy, że człowiek ten połączył w swojej działalności i polu zainteresowań wiele z tego, co mnie najbardziej urzeka w Japonii a ma korzenie właśnie tam, w czasach mocno zamierzchłych, ale barwnych i ważnych dla japońskiej tradycji, sztuki i rzemiosła.
Kobori Enshu żył w XVI w. czasach shogunatu Tokugawa, kiedy z jednej strony w Japonii panowały rządy „twardej ręki” kolejnych walecznych samurajów oraz odizolowania Japonii od reszty świata. Jednak był to jednocześnie czas spokoju po latach wojen domowych, co pozwoliło na swobodny rozwój sztuki i tradycyjnego rzemiosła. Enshu to bardzo wyjątkowa postać swoich czasów. Wysokiej klasy architekt – zaprojektował m.in. Katsura Rikyu – willę cesarską na przedmieściach Kioto z otaczającym ją rozległym ogrodem, doskonale wkomponowanym w otaczający krajobraz. Inne znane dzieło ogrodowe Enshu to Konchi-in – ogródek – pocztówka w kompleksie Daitokuji w Kioto. Kompaktowy krajobraz, który podziwiasz i kontemplujesz siedząc na drewnianym podeście herbacianego pawilonu. Wiele lat temu miałam przyjemność zobaczyć oba dzieła w realu, wspomnienia wracają, zwłaszcza ten klimat japońskiego „wabi sabi” – ulotnego piękna rzeczy z pozoru zwyczajnych, prostych, ascetycznych wręcz… to zostaje bardziej w sercu niż w głowie…
Same te i inne budowle i ogrody wystarczyłyby, żeby przeszedł do historii. Ale to nie wszystko. Enshu lubował się w arystokratycznych zajęciach, doskonale opanował drogę herbaty, będąc gorliwym uczniem samego Sen-no Rikyu i Furuty Oribe. Stworzył nawet własną szkołę herbacianą „Enshu-ryu”, która istnieje do dziś a jej patronem jest mistrz Enshu w 16 pokoleniu. No tak… a jak herbata to nie może się obyć bez ceramiki. I tu się właśnie zaczyna wątek, od którego doszłam do tego dzisiejszego wywodu – Enshu wybrał sobie 7 pracowni ceramicznych, których prace szczególnie cenił, a teraz one szczycą się przynależnością do tzw. „Enshu nanagama” czyli „7 pieców Enshu”. I proszę bardzo – jednym z nich jest wydawałoby się mało dziś okrzyczana pracownia wyrabiająca ceramikę takatoriyaki, na którą natknęłam się ostatnio w Fukuoce (i opisałam na blogu oczywiście). Kolejna z siedmiu wspomnianych pracowni to także aganoyaki – także w okolicach Fukuoki – do odwiedzenia w następnym roku 🙂 Jeśli ktoś twierdzi, że Kyushu to prowincja Japonii… to musimy poważnie porozmawiać 🙂
I tak to właśnie japońskie tradycje artystyczne wplatają się w jedno życie człowieka – orkiestry, jakim Enshu bez wątpienia był. Warto wiedzieć, że był…
A teraz jeszcze kilka fotek z ogrodów – wprawdzie robiłam je w styczniu aparatem wcale nie cyfrowym (dawno temu), więc jakość może pozostawiać wiele do życzenia, ale wyobraźcie sobie kwitnące azalie wszędzie tam, gdzie tkwią niepozorne kulki równiutko uformowanych krzewów… Do tego piękna czarka z doskonałej ceramiki wypełniona świetnie przyrządzoną herbatą matcha w skromnym i przez to właśnie zachwycającym pawilonie herbacianym… Uczta dla ducha, zmysłów, serca… ukojenie dla rozpędzonych myśli… tylko tu i teraz… Kobori Enshu zaprasza do Kioto wiosną… 🙂

Jesienne przysmaki czyli wzmianka o kaki

Mój ukochany obrazek z gałęzią kaki

Mój ukochany obrazek z gałęzią kaki

Mmmmm….. właśnie dostałam z Japonii kilka zdjęć i już na sam ich widok robię się mocno zazdrosna, że jednak mieszkam tu a nie tam… Kaki to moje ukochane japońskie owoce i chociaż oczywiście w naszych supermarketach można kupić je pod tą samą lub inną nazwą (np. jako sharon), to smak i konsystencja pozostawia naprawdę wiele do życzenia. Kaki są pysznie twarde, nie za bardzo słodkie, delikatnie aromatyczne i takich jak w Japonii nie jadłam nigdzie więcej. A kaki suszone… magia po prostu… ponieważ są wtedy dużo bardziej słodkie niż „na świeżo” spodaje się je często jako przekąskę do goryczkowej zielonej herbaty.
Złocistopomarańczowe kaki na bezlistnych gałęziach drzew to klasyczny widoczek jesienny, tak jak czerwone liście klonów momiji. Kaki w równiutkich rządkach suszące się na sznureczkach pod dachami domów to też krajobraz, za jakim tęsknię jesienią, kiedy szaro za oknem i coś słodkiego do herbaty bardzo by się przydało. Rozmarzyłam się na tyle, że chyba muszę pocieszyć się kawałkiem domowej szarlotki do mojej zielonej herbatki…

O ryżu słów kilka

Po ponad miesięcznej przerwie wracam do bloga i zamierzam już więcej się z nim na tak długo nie rozstawać 🙂 Dziś trochę rozmyślań o ryżu.

Kłosy ryżu tuż przed wrześniowymi zbiorami

Kłosy ryżu tuż przed wrześniowymi zbiorami


Wszyscy wiedzą, że w Japonii ryż to podstawowy składnik większości potraw. I chociaż w ostatnich latach jego spożycie spadło o połowę, ryż otaczany jest tradycyjnie dużym szacunkiem, tak jak u nas chleb. Dlatego nie wypada zostawiać w miseczce niedojedzonej resztki, każdy stara się zjeść swoją porcję do ostatniego ziarenka. Ryż znajdziemy w podstawowych potrawach – osławionym sushi, najrozmaitszych donburi czyli daniach złożonych z miski ryżu, na którym ułożone są różne przysmaki – surowe lub smażone ryby, tempura lub kawałek mięsa bardzo zbliżony do naszego schabowego. Ryż to też dodatek do wielu innych potraw, ale także składnik słodyczy i ciastek – moje ulubione to tzw. osenbei (lub senbei – „o” jest tu grzecznościowe i nie konieczne) czyli ryżowe snacki – chrupki zwykle o smaku sosu sojowego, często z dodatkiem wodorostów nori lub sezamu, doskonałe np. do piwa – zupełnie nie rozumiem, dlaczego w naszych pubach nikt jeszcze nie wpadł na pomysł serwowania senbei zamiast tłustych chipsów 🙁
Inne japońskie ryżowe słodycze to omochi (lub mochi – „o” tak jak w senbei tylko grzecznościowe) – ryżowe kulki, miękkie, o gumowej konsystencji, często ze słodkim nadzieniem z czerwonej fasoli. Japońskie słodycze to zresztą temat na dłuższy tekst, tym razem trzymam się tylko ryżu.
Maguro don - miska ryżu z pysznym surowym tuńczykiem

Maguro don - miska ryżu z pysznym surowym tuńczykiem


Podczas naszego ostatniego pobytu w Japonii odbywały się właśnie zbiory ryżu. Stąd mamy piękne zdjęcia dojrzałych w słońcu kłosów. W wielu restauracjach można było zobaczyć informacje, że dziś serwowany jest już tegoroczny ryż, co oznacza jego wyjątkowy smak i doskonałą konsystencję. Kiedy podczas studiów na japonistyce dowiedziałam się, że Japończycy mają wiele odmian ryżu i są one w pewnym sensie ułożone w „ranking” tzn. są odmiany lepsze i gorsze, nie mogłam się nadziwić o co tyle hałasu z tym ryżem – ziarenka jak każde inne, gotowane bez soli, więc o co chodzi z tym smakiem?????
Ryż z teogrocznego zbioru - nazwa plantacji i data zbiorów napisana na opakowaniu to gwarancja jakości.

Ryż z teogrocznego zbioru - nazwa plantacji i data zbiorów napisana na opakowaniu to gwarancja jakości.


Zrozumiałam dopiero w Japonii. Nie da się wytłumaczyć, ale jak we wrześniu lub październiku w swojej miseczce zobaczysz błyszczące, szkliste ziarenka, posklejane idealnie w niewielkie kilku-ziarenkowe grupki, jak poczujesz w ustach ten szczególny, łagodny smak i delikatność wiesz już, że to zbiór nie tylko tegoroczny, ale też z dobrej, szanującej się plantacji. Podobno dzisiejsza japońska młodzież już tak bardzo nie ceni smaku codziennego ryżu, więc kiedy gajijin prosi o dokładkę i chwali walory tego podstawowego posiłku, pani w restauracji lub ryokanie jest zachwycona, wdzięczna i szczęśliwa po prostu – zobaczyć tą rozpromienioną twarz – bezcenne 🙂 Przy okazji można nawet dostać na pamiątkę ceramiczną miseczkę, a warto pamiętać, że dobry ryż serwowany jest zwykle w dobrej ceramice 🙂
Polecam – zwróćcie uwagę na ryż kiedy będziecie w Japonii. Naprawdę warto spróbować wyczuć te delikatne niuanse.

Onsen dla zmęczonych

Japończycy uwielbiają moczyć się w gorącej wodzie. Najchętniej odpoczywają w onsensch – gorących źródłach, których niezliczone ilości znajdziesz w każdym zakątku kraju. Młodzi i starsi, z rodzinami, przyjaciółmi, kolegami z pracy lub w różnych innych konstelacjach wyjeżdżają na dzień lub dwa za miasto żeby ukoić zmęczone ciała i umysły w dużej wannie gorącej wody, często pełnej cennych minerałów, które leczą rozmaite dolegliwości. Onsen może być w wersji rotenburo czyli pod gołym niebem, zwykle jest pięknie położony w górach lub nad brzegiem morza. Dla porządku warto wspomnieć, że w onsenie moczymy się nago, stroje kąpielowe to profanacja nie do zaakceptowania dla pruderyjnych skądinąd Japończyków. Także w każdym onsenie mamy oddzielny basen dla kobiet, odzielny dla mężczyzn. W małych ryokanach (tradycyjnych japońskich pensjonatach) jest zwykle kilka małych łazienek z onsenem, z których korzystają rodziny, pary lub grupy przyjaciół.
Zwykle program takiej onsenowej wycieczki wygląda podobnie do tego, który właśnie „przerobiliśmy” z naszymi japońskimi przyjaciółmi. Wyruszamy z wielkiego i męczącego miasta, zwykle samochodem, bo onsen będzie raczej w małym miasteczku, gdzie ciężko jest dotrzeć pociągiem. Po kilkugodzinnej podróży docieramy na miejsce – w naszym przypadku pięknie położony ryokan w prefekturze Chiba, nad Zatoką Tokijską. Potem moczymy się w onsenie, ale nie za długo bo czeka już specjalnie dla nas przygotowana kolacja. Przebieramy się w yukaty (bawełniane ubrania podobne do kimona, które czekają w pokoju na każdego gościa), Marcin wychodząc z pokoju zaczepia głową o framugę, choć jego 182 cm wzrostu w Polsce są całkiem przeciętne. Kolacja jest królewska – na stół wjeżdżają kolejne potrawy, choiaż niektóre próbują uciekać z talerza 🙂 Wszystkie owoce morza z dzisiejszego połowu, ryż z tegorocznych zbiorów od lokalnego rolnika, sezonowe warzywa, grzyby, owoce… rytuał trwa kilka godzin, a naczynia, na których podane są te wszystkie pyszności to już cała długa inna historia…
Po tej uczcie dla wszystkich zmysłów kolejny raz zanurzamy się w ciepłej wodzie, patrzymy na gwiazdy nad nami, słuchamy szumu morza… i zapominamy na chwilę o sztywnych zasadach, męczących tłumach w Tokio i innych uciążliwościach podróży. To jest chyba właśnie to, co Japończycy kochają w onsenach – chwila luzu i odpoczynku dla mięśni spiętych codziennością. W czasie, kiedy jedliśmy kolację, w naszym pokoju na matach pojawiły się futony (materace do spania), zasypiamy przy dźwiękach cykad za oknem… Rano budzi nas piękne słońce, potem śniadanie nie mniej wystawne niż kolacja, kolejna porcja relaksu w osenie i… koniec japońskich wakacji. Dwa dni to całkiem sporo jak na tutejsze warunki, wracamy z nowymi siłami, promem przez Zatokę Tokijską nie mogąc się nadziwić, że mimo ogromnych aglomeracji na brzegu, morze ma tu piękny szmaragdowy kolor.
Chociaż kończy się nasza tegoroczna podróż po Japonii, tematów do „odgrzebania” po powrocie starczy jeszcze na długo, zapraszamy do zaglądania i czytania.

Tokio – morze ludzi, rzeczy, spraw i zaspanych twarzy

Tokio mnie przerasta. Za duże – wszędzie daleko, sto przesiadek do kolejnych zatłoczonych pociągów, których plątaniny nie sposób zrozumieć na żadnej mapie… Miliony ludzi zmierzających przez cały Boży dzień w nieznanych kierunkach, morze, ocean ludzi po prostu… Dokąd idą, dlaczego tak ciągle się spieszą, jak bardzo są zmęczeni…. a ja narzekam na korki w Warszawie…
W metrze, jeśli tylko jest odrobina miejsca żeby sięgnąć ręką do torebki lub kieszeni, każdy wyciąga telefon komórkowy i beznamiętny wzrok wlepia w mikroskopijny ekran – czyta maile, przegląda strony internetowe, być może sprawdza gdzie nalepiej zmienić kolejny pociąg… albo śpi – na siedząco, stojąco lub wręcz wisząco w tym nieprzebranym tłumie stłoczonym w metalowym pudełku wagonu.
Cokolwiek tu robię, dokądkolwiek sie udaję, jestem zmęczona już zanim dotrę na miejsce. Oczywiście Tokio to także morze możliwości, różnorodności itp. itd. ale ja mogę je sobie darować. Jestem tu, bo mam kilka spraw do załatwienia, kilka spotkań do odbycia, kilku przyjaciół do odwiedzenia, w przeciwnym wypadku ominęłabym to mrowisko szerokim łukiem 🙂
Tymczasem jeszcze przez kilka dni trzeba wtopić się to szalone tło i poddać się fali niosącej od stacji do stacji…