Jedzenie – za to też kocham to miejsce :)

Dobrze, że nie mieszkam w Japonii na stałe, bo byłoby mnie dwa razy tyle. Moje łakomstwo jest tu wystawione zawsze na baaaardzo ciężką próbę. Zwykle się poddaję już pierwszego dnia, bo tłumaczę sobie że to tylko krótkie wakacje i mogę sobie pozwolić na obżarstwo. Inaczej tego nazwać nie można. Japończycy sztukę jedzenia jak parę innych dziedzin dopracowali do poziomu doskonałości. Ilość barów, restauracji, knajpek lub tylko ulicznych straganów z jedzeniem jest tak ogromna, że praktycznie na każdym kroku kuszą rozmaite zapachy, kolory i kształty kolejnych mniej lub bardziej wyszukanych potraw. Moich ulubionych nie sposób tu wyliczyć. Zdjęcia niech powiedzą więcej.
Ciekawe jest też to, że w Japonii każda miejscowość słynie z jakichś określonych potraw lub produktów spożywczych. I tak w Fukuoce mieliśmy hakata ramen (zupę z makaronem na bazie wywaru z wieprzowiny) , mentaiko (można to chyba określić jako przyprawiony na ostro kawior), w Nagoi np. trzeba koniecznie spróbować m.in. kishimen (makaron pszenny podawany na różne sposoby) i ten musu (kulki ryżowe z krewetkową tempurą w środku). Kiedy Japończyk jedzie w kraju na wakacje lub w podróż służbową obowiązkowo przywozi z niej jedzeniowe upominki – rodzinie, przyjaciołom, współpracownikom. Sklepów sprzedających takie produkty jest bez liku, a ich opakowania przypominają luksusowe prezenty.
A propos jedzenia warto jeszcze dodać krótki komentarz do sztucznych ogni w Kashii opisanych przez Marcina kilka dni wcześniej – dla Marcina tysiące ludzi w yukatach to zjawisko, nie wspomniał prawie o ważnym dodatkowym wymiarze matsuri – JEDZENIE oczywiście. Stragany z rozmaitymi przekąskami to podstawa, przeważają potrawy smażone na stole, na przenośnych kuchenkach – takoyaki (kulki z ośmiornicą), yakisoba (makaron smażony z mięsem i makaronem w specjalnym sosie), najróżniejsze owoce morza, ryby i kurczak na bambusowych szpadkach (takie japońskie szaszłyki). Nieprzebrany tłum kolorowo ubranych ludzi, okrzyki sprzedających, kłęby dymu z patelni i innych kuchenek, przenikające się zapachy potraw, powietrze rozgrzane tym wszystkim i upalną pogodą… matsuri czujesz wszystkimi zmysłami 🙂

Tokoname – czajniczki nie z tej ziemi!

Tokoname to miesce niezwykłe. Wiem, zawsze się zachwycam garncarskimi miasteczkami, ale tu naprawdę sztuka ceramiczna sięga zenitu. Powstające w Tokoname imbryki do herbaty są absolutnie wyjątkowe, ich różnorodność, doskonałość formy i precyzja wykonania robią nisamowite wrażenie, nawet na mniej „zakręconych” (czytaj – Marcin jest zachwycony i wcale nie chciał wracać 🙂 )
Odwiedziliśmy pracownię jednego z najbardziej uznanych artystów w Tokoname – Hokujo. Zobaczyliśmy jak powstaje delikatny kyusu, który potem mistrz jednym ruchem przeciął na pół żeby zademonstrować nam, jak cienkie są ścianki glinianego naczynia. Do tej pory serce mi się kraje na to wspomnienie. Każdy element jest z ogromną precyzją wykonywany jest na kole garncarskim – główna część, dzióbek, rączka i pokrywka. Wszystko musi być doskonale zbalansowane i idealnie do siebie pasować. Hokujo praktycznie nie zdobi swoich naczyń, używa gliny, która po wypaleniu (bez szkliwienia) daje piękny efekt ciemnobrązowego, matowego koloru. Z czasem, tak jak w przypadku ceramiki z Hagi, naczynie wraz z użytkowaniem zmienia delikatnie kolor i staje się bardziej błyszczące. Imbryków w Tokoname nie szkliwi się prawie wcale, a już na pewno od środka. Dzięki temu, zaparzana w nich herbata wchodzi w reakcje chemiczne ze składnikami zawartymi w glinie i herbata nabiera wyjątkowego, łagodnego smaku.
Sposoby przytwierdzania sitek do imbryków i ich rozmaite odmiany to już temat na kolejny wpis – na pewno kiedyś to usystematyzuję i umieszczę informacje na blogu lub stronie Nagomi.
Czajniczki z Tokoname na pewno pojawią się w naszej galerii na początku przyszłego roku.

Minoyaki – tak samo od wieków

Minoyaki to ceramika, od której zaczęłam swoje wędrówki i poszukiwania. Dziś znów jestem w Tajimi, odwiedzamy maleńką pracownię, która dla naszej galerii wypala naczynia z linii takumi oraz shino. Jasną glinę starannie przygotowuje się do produkcji – kilkakrotnie mieszając, odsączając wodę, odsysając powietrze, w specjalnym procesie pozbawiając zbyt dużej zawartości żelaza. Następnie na kole garcarskim bezkształtnej masie nadaje się formy filiżanek, talerzy, czarek do herbaty. Gotowe naczynia wypalane są najpierw przez kilkanaście godzin w temperaturze ok. 700 stopni. Kolejny proces to zdobienie – odręczne rysunki kwiatów kamelii, wiśni, śliwy, liści klonu – same tradycyjne motywy. Jeśli rysunek jest kilkukolorowy, po nałożeniu każdego koloru naczynie wypala się kolejny raz. Po tych wszystkich zabiegach przedostatni proces to szkliwienie glazurą shino. Ponieważ szkliwo to jest stosunkowo grube, proces wypalania jest wyjątkowo długi – ok. 50 godzin w temperaturze ponad tysiąc stopni. W zależności od rozłożenia grubości szkliwa, miejsca naczynia w piecu i wielu innych warunków na powierzchni naczynia powstają naturalne wzory – zacieki i przebarwienia o charakterystycznym rdzawym kolorze.
Po tych wszystkich zabiegach, starannym zapakowaniu i przebyciu tysięcy kilometrów unikalne naczynia takumi pojawiają się na Waszych stołach, cieszą oczy i dodają smaku serwowanym w nich potrawom.

Hanabi w Kashii

Odwiedziliśmy dzisiaj Kashii. Tak nazywa się jedna z dzielnic Fukuokoki oddalona od centrum o kilkanaście minut podmiejskim pociągiem. Dla Gosi była to podróż wspomnień. Tutaj 10 lat temu mieszkała przez rok w akademiku studiując na Uniwersytecie Kyushu. Nie o tym jednak chciałbym pisać, ale o tym co przypadkiem tak zastaliśmy – festiwal sztucznych ogni. Japończycy jak żaden chyba inny naród pielęgnują swoje tradycje i każdy region, każde miasto słynie z różnych mniej, lub bardziej ciekawych imprez zwanych MATSURI. Matsuri to po prostu festiwal, miejsce i czas w którym tysiące osób spotykają się żeby razem świętować. Ten na którym trafiliśmy w Kashii nie należał ani do znanych, ani do szczególnych pod względem swojej atrakcyjności. Zwykły godzinny pokaz sztucznych ogni, taki jak u nas w Ursusie organizowany jest co roku na zakończenie wakacji. Z tą różnicą, że na ten w Fukuoce specjalnie przyjeżdża ponad 100 tysięcy ludzi w większości ubranych odświętnie w kolorowe yukaty. I to jest najbardziej niesamowite. Całe rodziny, pary i grupy przyjaciół specjalnie na tą godzinę ubierają się w piękne tradycyjne stroje. Bardzo przyjemnie na to patrzeć. Aż żałuję, że nie miałem okazji uczestniczenia w innych festiwalach w Japonii, bo wiem, że są one jeszcze bardziej uroczyste i wesołe niż ten, którym miałem okazję zobaczyć – małą namiastkę Matsuri.

Takatoriyaki – ceramika z Fukuoki

Ostatni dzień w Fukuoce poświęcamy oglądaniu i słuchaniu opowieści o takatoriyaki – ceramice, z której słynie Fukuoka, uznanej w kręgach koneserów i miłośników herbaty. Jedyna pracownia w Fukuoce wytwarzająca takatoriyaki to Mirakugama, gdzie niezwykłe dzieła sztuki wychodzą spod ręki artystów z 14 i 15 pokolenia mistrzowskiego rodu. Korzenie ceramiki takatori sięgają 1600 r., kiedy to u stóp góry Takatori powstał piec, w którym wypalano ceramikę wytwarzaną przez koreańskiego rzemieślnika. W XVIII w. piec przeniesiono z miejscowości Koishiwara do miasta Fukuoka, gdzie stoi do dziś i wciąż wypalana jest w nim ceramika takatori. Pracownia Miraku specjalizuje się w utensyliach herbacianych – powstają tu niezwykle cenne pojemniki do przechowywania herbaty matcha (chaire), czarki do herbaty (matchawan) oraz inne naczynia używane w ceremonii herbacianej.
Cechą charakterystyczną ceramiki takatori jest niewiarygodna wręcz lekkość i delikatność. Naczynia mają bardzo cienkie ścianki i są niezwykle kruche. Używa się 7 rodzajów szkliwa w naturalnych stonowanych kolorach – bieli, szarości, delikatnego błękitu, brązów i zieleni. Praktycznie nie stosuje się zdobień w postaci rysunków na naczyniach.
Na posesję pracowni wchodzi się praktycznie „z ulicy” – wokół pieca tradycyjny japoński ogród i urokliwy ołtarzyk poświęcony bogom shinto w kształcie świątyni z ceramicznym dachem. Z ogrodu weszliśmy do galerii i przez pół godziny nikt z właścicieli się w niej nie pojawił. Głośne „dzień dobry” i „przepraszam” ginęło w przestrzeni za półkami pełnymi drogocennych naczyń. Koniecznie chciałam dowiedzieć się więcej o tej ceramice, ale w końcu zrezygnowani wyszliśmy na zewnątrz wprost na starszego pana, który nie był niestety zbyt chętny do rozmowy. Zaraz potem przydreptała nobliwa starsza Pani, ale niestety od niej też niewiele się dowiedzieliśmy. Cóż, widocznie tak musi być, dałam za wygraną i kiedy zmierzaliśmy kolejny raz do wyjścia, w drzwiach pojawiły się dwie kobiety w naszym wieku, nie wiadomo kiedy na stole znalazła się matcha w absolutnie niezwykłych czarkach i kolejne godziny słuchałam tego, co w ogromnym skrócie opisałam powyżej. Zostałam też szczęśliwą posiadaczką czarki do herbaty yunomi oraz czarki do sake wykonanej przez samego mistrza. Jeśli uda mi się przewieźć je bez szwanku do Polski zapraszam do oglądania w galerii Nagomi 🙂
Przy wymianie kontaktów i wizytówek okazało się że małomówny pan to sam Miraku Kamei (14 pokolenie), starsza pani to jego żona, a wyczerpujących informacji udzieliła nam żona następcy mistrza (15 pokolenie). Cóż, artyści nie muszą być towarzyscy… wystarczy że ich dzieła opowiadają niezwykłe historie…

Fukuoka moja miłość

Gdybym mogła wybrać miejsce do życia bez względu na wszystkie okoliczności, w jakie jestem uwikłana, to z całą pewnością byłaby to Fukuoka. Od zaraz i na zawsze. Miasto akuratne – nie za małe, więc pełne życia, imprez i wydarzeń, ale z kolei nie moloch taki jak Tokio, gdzie nie ma miejsca i powietrza, gdzie tłumy ludzi niezmiennie przetaczają się falami w nieznanych kierunkach. Tu jest dobrze zorganizowany transport, doskonale zagospodarowana przestrzeń publiczna, miejsca do pracy i odpoczynku. Plaża w środku miasta, ogromne parki, skwery, nowoczesne kompleksy z miejscami do relaksu.
Tu się nie znudzisz, nie zgnuśniejesz, nie zamęczysz też bezkresnym tłumem i ściskiem. Odwiedzam miejsca, które były moimi codziennymi trasami 10 lat temu i wciąż uważam, że to naprawdę TO MIEJSCE, gdzie chciałabym zostać. Albo przynajmniej wracać od czasu do czasu, na ile czas i budżet pozwolą…
Marcin też się przekonał, więc to na pewno nie ostatni nasz pobyt tutaj. Wszystkim którzy planują podróż do Japonii i wyprawę na Kyushu polecam – warto tu zrobić bazę wypadową i wracać wieczorami do pozytywnego, pełnego energii miejsca.

JR Kyushu

Gosia niespodziewanie zasnęła natychmiast po napisaniu tytułu dzisiejszego bloga więc muszę przejąć pisanie. Jesteśmy w pociągu, jednym z tysiąca linii kolejowych łączących wszystkie zakątki Japonii. Ten w którym jesteśmy należy do JR (Japan Railways) i nie musimy płacić za bilety. Jeszcze w Polsce kupiliśmy specjalny bilet „tygodniowy” (Japan Railpass) dzięki któremu możemy poruszać się do woli pociągami należącymi do tej firmy. A jest ich niemało. Począwszy na małych lokalnych, składających się z jednego wagonu napędzanego silnikiem spalinowym kolejek, po jeżdżących co kilka minut !!! superszybki shinkansen, który pokonuje trasę 1200 kilometrów w niespełna 6 godzin. I wszystko czyste, zadbane, bezpieczne i niesamowicie punktualne. Nie wierzcie w szwajcarskie zegarki. Tak naprawdę punktualna to jest japońska kolej. Czytałem, że w zeszłym roku średnie opóźnienie pociągu w japońskiej kolei wyniosło 5 minut. Koleje wystosowały do podróżnych przeprosiny tłumacząc się, że przyczyna tak dużego spóźnienia były trzęsienia ziemi i tajfuny. Może nasze PKP jest na sprzedaż?
Wracamy z Arity, małego miasteczka słynącego z wyrobu porcelany. Już sama podróż do Arity (około 1,5 godziny ekspresem z Fukuoki, gdzie mieszkamy) sprawia dużo radości dla oka. W przeciwieństwie do innych rejonów Japonii, które miałem okazję zobaczyć podczas poprzednich moich wizyt w Japonii, ten jest zupełnie inny. Prawie całą drogę krajobraz wypełniają pola na których rośnie ryż, więc za oknem jest zielono. To naprawdę odpoczynek dla wzroku. Podróżując po Honshu, za oknem prawie cały czas rysuje się industrialny krajobraz – miasto za miastem, fabryki, zakłady przemysłowe. Tutaj jest inaczej. Po półgodzinnej podróży z Fukuoki, która jest „stolicą” Kyushu zaczynają dominować tereny rolnicze, a pola ryżowe nadają temu terenowi niesamowity wygląd. Wydaje się jakby ryż rósł tutaj przez cały rok. Poszczególne poletka różnią się od siebie. Ewidentnie widać, że na niektórych polach ryż jest już lekko żółtawy a na końcu zwisają kłosy z ziarnami. Inne pola są jeszcze ciemnozielone, tak jakby dopiero zaczynały dojrzewać. Inne jeszcze to brązowa, zalana wodą i popękana ziemia z której dopiero powoli zaczynają się przebijać pierwsze kępki roślin. Uprawie ryżu z pewnością pomaga ukształtowanie terenu i klimat. W rejonie Arity teren jest górzysty i poprzecinany licznymi rzekami, rzeczkami i ich dopływami, które stanowią naturalny dopływ wody, uzupełniany też sztucznym systemem nawodnienia. Powietrze jest gorące i wilgotne co może jest przyjemne dla ryżu, ale nie dla człowieka. Tropikalny żar lejący się z nieba i wilgotność bliska pewnie 90% sprawia, że po chwili od wyjścia z pociągu jesteśmy cali mokrzy. Pogoda dobra na plażę, ale nie przyjechaliśmy tutaj pływać w morzu. Może dlatego, że go tutaj nie ma. Arita leży bardziej w środku wyspy schowana pomiędzy górami. Jej położenie geograficzne powoduje, że jest dosyć często nawiedzana tajfunami, zwłaszcza w tej porze roku. Mamy szczęście, bo mimo że dookoła słyszeliśmy odgłosy ogromnej burzy spadło na nas dzisiaj zaledwie kilka kropel deszczu.
Samo miasto nie jest duże. W 15 minut na wypożyczonym rowerze można je objechać wzdłuż i w szerz. Dużo starych tradycyjnych japońskich budynków i ogromne ilości porcelany. Piece ceramiczne znajdują się tu na każdym kroku. W końcu z tego słynie to miasto. Już wysiadając na dworcu nie sposób tego nie zauważyć. Porcelanowe klamki na dworcowych drzwiach, porcelanowe informacje turystyczne, takież ozdoby na mostach. Nawet kontakty mają porcelanowe zdobienia. Wszystko jest tu porcelanowe i mieszkańcy tego małego miasteczka gdzieś na końcu świata potrafią być dumni z tego co robią, ze swojej kultury i tradycji przekazywanej z pokolenia na pokolenie. W każdej odwiedzanej galerii jesteśmy bardzo serdecznie witani a właściciele chętnie opowiadają o swoich produktach. No może nie od razu, bo schemat takiej wizyty jest zawsze bardzo podobny. Jak wchodzimy na początku wszyscy czują się trochę nieswojo – właśnie wszedł gaijin, oby tylko o nic nie pytał i już sobie poszedł. No i żeby w międzyczasie nic nie popsuł. Początkowy dystans wynika z faktu, ze Japończycy raczej nie mówią po angielsku a w miejscach, które odwiedzamy to już na pewno nie. Największe przerażenie na twarzach pojawia się gdy Gosia podchodzi żeby „zagadać”, potem wielka ulga – „Ty mówisz po japońsku??????”. Potem Gosia tłumaczy skąd zna japoński itp. itd. na stół trafia zielona herbata i możemy rozmawiać do rana. Gosia może, bo mi się już wtedy troszkę nudzi, ale cóż, tak to jest być mężem miłośniczki japońskiej ceramiki.

Coś jest na rzeczy czyli EN

Dziś był naprawdę niezwykły dzień. Japończycy takie zdarzenie nazywają EN – to coś w rodzaju przeznaczenia, jakiś szczególny powód, dla którego nieznane osoby trafiły na siebie i zaistniała między nimi pewna zależność. Trudno to wytłumaczyć słowami, taki EN to coś co się czuje w powietrzu… Najłatwiej posłużyć się tu najbardziej banalnym przykładem spotkania dwóch osób, które się w sobie zakochują i już od tej pory są razem (Marcin ma niezły ubaw, ale nie o to mi teraz chodzi). Czasem jest tak, że spotykasz kogoś i po prostu wiesz, że „coś jest na rzeczy” – podobnie myślicie, macie jakieś wspólne pasje, ktoś robi coś, czego Ty nie potrafisz a właśnie to jest Ci teraz bardzo potrzebne… czasem zostajecie przyjaciółmi, czasem spotykasz kogoś tylko raz, ale wiesz, że „nadaje na tych samych falach” i jest jakiś powód dlaczego wasze drogi nagle się skrzyżowały. To bardzo pokrętne tłumaczenie, ale mam nadzieję, że mnie więcej wyjaśniłam czym jest ten japoński EN. Dziś poczułam to w momencie kiedy weszłam do mikroskopijnej galerii w Arita. Przyjechałam oglądać słynną na cały świat porcelanę… i kilka kroków od wyjścia z dworca widzę pięknie wykaligrafowane kartki pocztowe z genialnymi wręcz, bardzo prostymi sentencjami – mój klimat, więc wybieram kilka na pamiątkę i od razu zaglądam czy na odwrocie jest nazwisko autora. Wieczorem poszukam w internecie, bo takiego typu sztuki właśnie szukałam do swojej galerii…
Wchodzę do środka żeby zapłacić, zaczynam rozmowę, wysłuchuję obowiązkowego „jak ładnie mówisz po japońsku” i po chwili dowiaduję się, że siedzi przede mną autor tych prac – Seiei Maeda.
Od słowa do słowa… 5 godzin trwała rozmowa 🙂
Seiei to absolutnie wyjątkowy człowiek – otwarty na ludzi i świat, akceptujący, kochający to, co go otacza, niesamowcie pozytywny i stąd chyba ten szczególny klimat jego prac. Do mnie przemawia, mam nadzieję że Wam też przypadnie do gustu, zamówienie już złożone, w październiku do Nagomi trafia wyjątkowa kaligrafia.
Marcin też dał się ponieść tej szczególnej atmosferze, a Seiei przy okazji ustalania z żoną warunków naszego zamówienia wyjaśniał „ona zna Japonię lepiej niż Japończycy :), a jej mąż wprawdzie nie mówi po japońsku ale i tak wszystko rozumie”. Bo to jest EN po prostu… wtedy nie trzeba słów…
Takich spotkań życzę wszystkim, bo dodają skrzydeł.
Potem, kiedy z nadmiaru wrażeń zasnęłam w pociągu do Fukuoki, Marcin napisał parę swoich spostrzeżeń, które też wrzucimy na blog.

Karatsu raz jeszcze

Jeszcze raz wracamy do Karatsu żeby zobaczyć coś więcej niż tylko ceramikę, która wczoraj pochłonęła nam cały dzień. Marcin już wielkim łukiem mija ceramiczne sklepiki i znacząco patrzy na zegarek kiedy zatrzymuję się przy kolejnej czarce 🙂
Przechodząc przez mostek na rzece widzimy grupę chłopców zaopatrzonych w foliowe torby, brodzących po kostki w wodzie i bardzo podekscytowanych. Kiedy maluchy zobaczyły dwie białe twarze zareagowały radosnym HELLO i zaraz potem przeszły na japoński. Dowiedziałam się że polują na węgorze, ale w wodzie widać było tylko maleńkie rzeczne rybki medaka (często są motywem ozdobnym tutejszej ceramiki). Nie zrażeni tym faktem malcy opowiadali z przejęciem, że zdarza się tu spotkać także taaaaaaakie sztuki (węgorzy oczywiście). Kilkaset metrów dalej większa grupa dorosłych i dzieci karnie zbierała śmieci z rzeki i brzegu. No tak, „czyn społeczny” w wykonaniu szkolnej młodzieży to nie tylko polski wynalazek…
Odpowiedzieliśmy na kilka bardzo ważnych pytań w stylu: „skąd jesteście?”, „czy w Polsce mówi się po francusku czy po angielsku?”, „dlaczego mówisz po japońsku?”, „czy jesteście na randce?”, „gdzie nocujecie?” itp. itd., po czym ruszyliśmy w dalszą drogę.
Trafiamy do gmachu, gdzie mieści się wystawa niezwykłych konstrukcji od XIX w. używanych podczas corocznego festiwalu Karatsu Kunchi. Kolorowe, pełne ekspresji łodzie – lektyki na kołach powstawały od 1819 do 1876 r. , wykonywali je wspólnym wysiłkiem najznamienitsi rzemieślnicy regionu. Każda „łódź” ma swoją historię i znaczenie. Każda waży ok. 2-4 ton i mierzy kilka metrów długości. Raz w roku przez 3 dni na początku listopada zwykłe życie w Karatsu zamienia się w nieustające święto, pełne kolorów, dźwięków i radosnych okrzyków uczestników i obserwatorów festiwalu. Ulicami miasta wędrują gigantyczne lwy, smoki, ryby i samurajskie zbroje. Samo tylko oglądanie stojących na wystawie konstrukcji i filmu z festiwalu robi ogromne wrażenie. Tłumy rozentuzjazmowanych ludzi, muzyka bębnów, fletów i innych tradycyjnych instrumentów, kolorowe stroje i ozdoby. Jednak japońskie matsuri (święto) to nie tylko spektakularne wydarzenie, to zawsze przedsięwzięcie, które jednoczy lokalną społeczność, wymaga wspólnego zaangażowania ogromnej ilości osób podczas wielotygodniowych przygotowań. Tu jak na dłoni widzimy japońskie cechy narodowe – jedność, lojalność wobec tradycji i społeczeństwa, niezwykłe umiejętności współdziałania w grupie. Matsuri przypomina Japończykom skąd się wywodzą i co jest ważne, daje poczucie jedności i przynależności – tak bardzo potrzebne w dzisiejszym niestabilnym i poplątanym świecie.

Karatsu – ceramika w centrum uwagi

Karatsu to małe miasteczko w prefekturze Saga – w północno zachodniej części Kyushu. Słynie z ceramiki o naturalnym, surowym charakterze, wypalanej tu od XVII wieku. Podobnie jak w Hagi, ceramika w Karatsu rozwinęła się dzięki koreańskim rzemieślnikom, którzy przekazali swoją wiedzę japońskim ceramikom. Kolorystyka szkliwa przypomina ceramikę koreańską – dominują szarości, brązy, delikatne zielenie. Jeden z rodzajów wypalanej tu do dziś ceramiki nosi nawet nazwę „chosen-karatsu”, co można przetłumaczyć jako „koreańskie karatsu”. Poza tym typowy styl to „ekaratsu” – szare i beżowe naczynia ze zdobieniami w ciemnobrązowym kolorze wykonanymi szkliwem bogatym w żelazo. Więcej szczegółów o ceramice karatsu napiszę pewnie po powrocie w oddzielnym wpisie lub na stronie. Tymczasem Karatsu to pełne uroku miasteczko, w którym nie sposób zapomnieć, że wielu mieszkańców ma tu powiązania z ceramicznym rzemiosłem. Mostek na płynącej przez miasto rzece, uliczka, przy której znajdują się pracownie, prywatne domy i ogrody ozdobione są ceramicznymi kaflami, płytkami i wazonami.
W ceramicznych pracowniach i galeriach czuje się pasję ludzi, którzy zajmują się tym tradycyjnym rzemiosłem. Chętnie opowiadają o stylach, sposobach wypalania i charakterystycznych cechach tutejszej ceramiki. Są wyraźnie zadowoleni, że mogą podzielić się swoją wiedzą, że jakiś człowiek z dalekiego kraju chce i potrafi słuchać ich pełnych zaangażowania opowieści. Przy czarce herbaty z doskonałej ceramiki, w miniaturowym ogródku z szumem strumyka w tle słucham tych wszystkich historii, zapominam o upływającym czasie, ważnych sprawach, nienapisanych mailach, zaniedbanych obowiązkach…. jestem tu i teraz… daleko od domu ale u siebie…. czy to nie są najpiękniejsze wakacje, które nazywam szumnie „podróżą w interesach”?